poniedziałek, 30 marca 2015

Siedem pytań do pisarza. Barbara Sęk. Wywiad. Wyniki.

Fotografia: Elżbieta Oracz



Asia Szach
W dzisiejszych czasach książki są wypierane przez TV, Internet, częściej sięga się po audiobooki, jak można z tym konkurować i czy to, że pochodzi Pani z pokolenia lat 80-tych i 90-tych, gdzie nie było dostępu do takich urządzeń, a właśnie książki cieszyły się dużą popularnością, sprawiło, że swoje życie związała Pani z literaturą?

Nieprawdą jest to, że aktualnie czytelnik częściej sięga po audiobooki, czy ebooki niż po książkę drukowaną. Potwierdzają to dane sprzedażowe wydawnictw i to na całym świecie, nawet na największych rynkach. Natomiast nie zapominajmy o tym, że audiobook i ebook to również książki. Fakt, badania naukowe potwierdzają, że wymagają innej percepcji, a jednak to jest literatura. Uważam, że to wcale nie jest tak, że książki zostały wyparte przez telewizję, czy Internet. Wysoka technologia przyczyniła się jedynie do weryfikacji odbiorców. Okazało się, kto jest prawdziwym molem książkowym, a kto osobą, której obojętne jest, czy czyta powieść, czy ogląda jej ekranizację. Kto chce czytać i interpretować, a kto po prostu wypełnić czas wolny. Kto uważa, że książka jest niezastąpiona, bo jest całkowicie innym źródłem doznań. Gdyby cokolwiek było w stanie zastąpić literaturę, postęp technologiczny całkiem by ją wykluczył. I to już dawno. A tymczasem taki sposób publikacji do tej pory nie odszedł do lamusa, to te nowoczesne stanowią znikomy segment rynku, dodatek do wydania drukiem. I jestem pewna, że tak zostanie. Dlaczego? Bo maszyna do pisania została zastąpiona przez komputer, ale dobrzy muzycy nie zamienili fortepianu czy pianina na keyboard. Koneserzy nie słuchają kaset magnetofonowych, nawet płyt CD, a tych winylowych na adapterze. Są takie rzeczy, które zapewniają jedyne w swoim rodzaju doznania. Ani telewizja, ani Internet nie będą wymagały takiego zaangażowania emocjonalnego i intelektualnego jak literatura. Mój wybór nie ma nic wspólnego z czasami, w jakich dorastałam, bo gdybym tym się kierowała, to z literaturą nie miałabym nic wspólnego. Lata dziewięćdziesiąte już kusiły, żeby odejść od powolnej, wymagającej rozrywki. A ja jako osoba wychowywana w tych czasach stanowię potwierdzenie, że ani Król Lew, Lambada, ani teledyski Madonny i Jacksona w MTV, ani serial Dynastia lub Beverly Hills, ani Coca-Cola lub batoniki o smaku Raju nie wyprą literatury. Wręcz przeciwnie, w tych medialnie krzykliwych czasach, literatura uspokaja, wycisza i równoważy. Jest więc bezkonkurencyjna, ale nie nastawiona na masowego odbiorcę tak jak TV i Internet.


Danuta Kisiel
Jest może jakiś temat, który spędza Pani sen z powiek, którym chciałaby się Pani zająć, którego zostawia Pani na „… jeszcze nie teraz”, by całkiem wszystkich zaskoczyć?

Jest taki temat, właściwie już można go nazwać projektem, który został odłożony na później zarówno przeze mnie jak i przez wydawcę. A właściwie w tym przypadku to nie sam temat by zaskoczył, ale jego ujęcie. Mam w szufladzie plan powieści fantastycznej, a jednak mocno odnoszącej się do naszej obyczajowości.  Coś na pograniczu antyutopii, New Age, powiastki filozoficznej. Sporo w tym satyry, alegorii, ale też akcji i… miłości. Na temat potrzeby i sensu wiary w Boga, dogmatów poszczególnych wyznań. Zastanawiam się w tej powieści, dlaczego ludzie wiarę zamieniają w pewność. Także temat jest jak najbardziej społeczno-obyczajowy, ale podany nie w sposób bezpośredni. Taka „wariacja” literacka. Muszę przyznać, że pisząc fragmenty, pierwszy raz w życiu autorskim oderwałam się od rzeczywistości i była to wspaniała przygoda, którą chciałabym kontynuować. To wolność twórcza, ma się znacznie większą swobodę, szersze granice. Łatwiej się pisze, bo fabułę można oprzeć na wielu wydarzeniach, nie wyłącznie na emocjach, a zdarzenia mogą być w tym przypadku nietypowe, niekonwencjonalne, a wręcz niesamowite. Nie ma tak wielu ograniczeń. Przy tej książce po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że jednak literatura obyczajowa jest bardzo wymagająca pod względem pisania. Bardzo trudno napisać ciekawie o przeciętnym Kowalskim i jego przyziemnym życiu, od którego ten nie może się oderwać i „odlecieć”. Raz zaszalałam i chciałabym skończyć tę powieść, bo tworzenie całkiem nowego świata od podstaw jest… boskie. J  Na zachętę powiem tylko tyle, że bohaterowie powieści o różnych wyznaniach trafiają do Bawialni, gdzie mają się rozstrzygnąć losy ich wiecznego życia. Spotykają tam boga, który nie odpowiada wyobrażeniom żadnego z nich, ani katolika, ani muzułmanina, żyda, czy scjentologa, czy wyznawcy latającego potwora spaghetti. Nie jest nim ani Allah, ani Jahwe. Jest nim po prostu Boguś, który nie jest tak wszechmogący jak mogłoby się wydawać. Aby stworzyć ludziom nowy świat zatrudnia sztab zmarłych ludzi, słynnych naukowców, ludzi kultury i sztuki, polityków i ekonomistów. Wariacja na temat.

Kasia S
Skąd inspiracja na poruszenie tak trudnego tematu w tak młodym wieku?

W Pani pytaniu pojawia się pewien problem. Problem współczesności. W tak młodym wieku? Ja nie jestem młodą osobą. Jestem kobietą w kwiecie wieku, rozpoczynam wiek średni. Dlaczego więc na kwestie związku, małżeństwa, rodzicielstwa miałoby być wcześnie? To jest nasz ogromny problem, przestawiliśmy zegary i dzieci dłużej pozostają dziećmi, a dorośli zbyt późno stają się dorośli. Są nimi zbyt krótko. A poruszyłam taki temat, ponieważ sama nic o niepłodności nie wiedziałam. Nie dotyczyła mnie. Kompletnie nie wiedziałam, jak może wyglądać aż tak silne pragnienie dziecka, jak to jest mieć 35 lat i jeszcze nie założyć rodziny. A z racji tego, że ja lubię rozumieć i wiedzieć, postanowiłam ten temat przestudiować, by zyskać empatię wobec osób, które cierpią, są w stanie podejmować wielkie wyzwania, często desperackie czyny, żeby osiągnąć cel. Tym bardziej mi na tym zależało, ponieważ trwały dyskusje na temat niepłodności, do których jako osoba nieznająca tematu nie potrafiłam się odnieść, a czułam, że w tej publicznej debacie więcej jest pokerowej gry pełnej blefu niż rzeczywistości.


Iwona Pietrucha
Co powiedziałaby Pani  tym wszystkim przeciwnikom, którzy w sejmie tak usilnie przeciwstawiają się metodzie In vitro?

Zapytałabym, jaki mają pomysł na przeciwdziałanie niepłodności. Sama nie jestem entuzjastą tej metody (nie mylić entuzjasty ze zwolennikiem) i nie wiem, czy istnieje ktokolwiek na świecie, kto entuzjastą by był. Bo chyba nikt z własnej, nieprzymuszonej woli nie wybrałby gabinetu i laboratorium zamiast łóżka. Ale In vitro to kompromis. I w wielu przypadkach (nie mówię, że wszystkich!) jedyne rozwiązanie. Nie, adopcja nie jest rozwiązaniem zastępczym. Nie dla wszystkich przynajmniej. Bardzo mnie śmieszy, gdy mówi się, że In vitro nie jest leczeniem niepłodności, bo nie eliminuje problemu (co też nie do końca jest zgodne z prawdą, bo w wielu przypadkach tak się jakoś dziwnie zdarza, że para po In vitro potem ma dzieci poczęte drogą naturalną). Zapomina się wówczas o tzw. leczeniem objawowym. Takiego wielu polityków nie uznaje. Dobra, mają prawo wyrazić swoje zdanie, (choć nie pokrywa się ono z nauką, a polityk wiedzę jednak powinien mieć, zabierając się zachwalanie ustaw powinien to poprzedzić konsultacjami ze specjalistami w danej dziedzinie), ale niech już będą przynajmniej logiczni. Bo jeśli iść tą drogą, to musimy przestać podawać i finansować z podatków podawanie morfiny chorym na nowotwory, cukrzyków musimy skazać na śmierć, bo przecież insulina nie eliminuje problemu trzustki, a astmatyków musimy skazać na śmierć przez uduszenie, tak samo alergików, bo podając sterydowe leki wziewne, doraźne, nie wyleczymy ich z choroby. Jakby użyć takiego argumentu NAUKOWEGO, MEDYCZNEGO, nastawienie ludzi do In vitro by się zmieniło. A nie jest to mit na potrzebę przedstawienia tezy, tylko fakt. Chciałabym, żeby faktami się posługiwano, nie mitami, półprawdami, a tym bardziej interpretacjami podyktowanymi własną moralnością, wynikającą np. z wyznania. Tak nie da się tworzyć demokratycznego kraju, choć to może niektórych razić (dowód jak bardzo jesteśmy mentalnie przygotowani na demokratyczne rządy). Ale wracając do meritum:  jeśli politycy są zwolennikami leczenia przyczynowego, to chciałabym ich zapytać, jak chcą leczyć przyczyny niepłodności? Co zrobią ze służbą zdrowia, żebyśmy lepiej i skuteczniej leczyli nowotwory, których eliminacja miałaby ogromny wpływ na płodność. A mówiąc o tym musimy porozmawiać o zanieczyszczeniu powietrza, chemii w jedzeniu itp. Chciałabym się jak zapytać, co zamierzają zrobić, żeby człowiek, mający ok. 27 lat mógł się zdecydować odpowiedzialnie na rodzicielstwo, to znaczy, co zamierzają zrobić, by taki człowiek był już w tym wieku osobą wykształconą, która gładko wchodzi w rynek pracy i zarabia na tyle dużo, by zapewnić sobie lokum i utrzymać rodzinę. Co zamierzają zrobić, aby taki człowiek nie płacił kroci za opiekunki do dziecka, ale miał miejsce w żłobkach, przedszkolach i nie siedział z każdym swoim jednym dzieckiem po dwie godziny po pracy przy odrabianiu lekcji (szkoła”óczy”). Co zamierzają zrobić, żeby rodzice w Polsce nie byli zabieganymi ciułaczami z zawsze wywalonym językiem i kalendarzem wbudowanym w pamięć.  Zapytałabym jak sobie wyobrażają świat bez In vitro za wiele, wiele lat, po jeszcze większym postępie cywilizacyjnym, skłaniającym do coraz późniejszych decyzji o rodzicielstwie. Czy zdają sobie sprawę, że w przyszłości bez In vitro, skażemy na śmierć emerytów i rencistów, bo nie będzie miał, kto na nich zarabiać. Bo In vitro to nie tylko rozmowa o zarodkach, ale polityce prorodzinnej, demografii i ekonomii. To jest problem jednostki, związku i w tych aspektach należałoby szeptać o temacie, natomiast bardzo głośno mówić o daleko falowych skutkach pewnych zjawisk. Chciałabym również żeby politycy poznali sztukę retoryki i zdali sobie sprawę, że nawet mówiąc o ekonomii, nie mówią tylko o zjawisku, ale ludziach, których ta ekonomia bezpośrednio dotyczy. Chciałabym, żeby zdali sobie sprawę, że nie będąc taktownymi, subtelnymi mogą kogoś urazić, wyrządzić mu krzywdę. Życzyłabym sobie, aby uświadomili sobie, że przez ich krzyk w telewizji, ludzie dotknięci niepłodnością zamykają się w domach nawet przed rodziną i przyjaciółmi i milczą.

Bąblowa Mama
Czy myśli Pani, że można się tak do końca pogodzić ze świadomością, że nie można mieć dzieci? Można zrozumieć? Nie nienawidzić wszystkich szczęśliwych, młodych rodziców, nie zazdrościć, przeboleć?

Gdyby tak było, nie zaszlibyśmy tak daleko w postępie medycznym. To wynikło z popytu. A gdy pojawiły się kolejne możliwości, tym trudniej było przyswoić sobie fakt, że coś takiego jak posiadanie dzieci może nie być niemożliwe. Jak to piszę w swojej książce: rodzicielstwo jest sprawą oczywistą i naturalną u pantofelka, przez dżdżownicę, aż po Wojtka Raczyńskiego. U każdego gatunku. To potrzeba podyktowana przez instynkt. A z nim trudno walczyć. Podziwiam ludzi, którzy są w stanie się z tym pogodzić. Podziwiam ich pracę nad sobą. Tak samo jak podziwiam osoby, które decydują się na adopcję. A także tych (paradoksalnie), którzy pomimo niepłodności nie podejmują takiego wyzwania. Sporo się mówi, że jeśli para jest niepłodna, można przecież adoptować dziecko, tyle z nich czeka na rodziców, na miłość. Nie potępiajmy ludzi, którzy mają świadomość o swoich słabościach, wiedzą, że to poważna sprawa i czują, że by nie podołali (oczywiście wielu z nich tak się tylko wydaje), a ryzyko jest zbyt duże. Decyzja o adopcji lub jej brak może być altruistyczna i odpowiedzialna, nawet musi taka być. Znacznie bardziej cenię tych, którzy powiedzą: „nie dam rady" niż tych, którzy mówią: „co za problem?”. Tym od razu proponuję lecieć do ośrodka adopcyjnego, a nie do łóżka, bo skoro to takie proste, a tyle dzieci czeka, to po co własne? Nie jestem zwolennikiem ślepego promowania potencjalnych rozwiązań. Dlatego chciałabym, żeby o bezdzietności, niepłodności, adopcji mówiło się wyłącznie prawdę. Aby w żadnym wypadku nie było to propagandą, a jedynie rzetelną informacją. Nie mówmy ludziom, co jest dla nich dobre, prostsze. Mają instynkt i znają swoje możliwości. Jedno jest pewne: każda z możliwości jest bardzo trudna do przejścia, wymaga ogromnej pracy nad przewartościowaniem wielu spraw jako jednostka i związek. I nie każdy sobie z tym poradzi. Z drugiej strony wierzę, że człowiek ma tak ogromne zdolności przystosowawcze, że jeśli chce, jakoś sobie poradzi. Może nie całkiem, nie gładko, ale jakoś. Jeśli chce.

Małgosia
Czy jako kobiecie trudno było pisać Pani z perspektywy mężczyzny i czy rozmawiała Pani dużo z panami, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji?

Napisałam tę książkę w takiej, a nie innej narracji właśnie dlatego, że nie miałam dużych możliwości dotarcia do mężczyzn, których problem dotyczył lub dotyczy. Z niepłodnością jest jak z literaturą: jest zdominowana przez kobiety. Jednej i drugiej dziedzinie nadmierna feminizacja nie służy. Tematy dotyczące relacji międzyludzkich, partnerstwa, małżeństwa, związku, rodzicielstwa są zarezerwowane, a jak już kiedyś powiedziałam, potem dziwimy się, że żyjemy z emocjonalnymi analfabetami, mamy o to pretensje i nie widzimy, skąd to się wzięło. Jak to skąd? Z przywłaszczenia tej przestrzeni. Wiedząc, że  coraz więcej par boryka się z czynnikiem męskim, chciałam uwrażliwić na to czytelników, pokazać skalę tego właśnie problemu, który zresztą jest bardzo trudny pod względem diagnostyki i leczenia. Naprotechnologia, którą wciąż politycy prawicowi i zagorzali katolicy mają na ustach, w przypadku coraz częściej występującej niepłodności męskiej, nie ma racji bytu. Mnie prawdę mówiąc przy statystykach niepłodności zszokowało to, że tak trudno o głosy mężczyzn na forach internetowych. Tak jakby to był wyłącznie problem kobiety w związku, jakby mężczyzn to w ogóle nie obchodziło, nie bolało. Trudno było mi w to uwierzyć, bo wiem,  ile ojcostwo znaczy dla mojego męża, moich znajomych, przyjaciół. Trudno było mi w to uwierzyć, bo rodzicielstwo jednak nie jest sprawą jednostki. I dlatego postanowiłam wykreować mężczyznę, który jakoś musi sobie z tym wszystkim poradzić, także z tym kobiecym naciskiem. Wojtek to nie mężczyzna, który przeżywa rozterki typowego niepłodnego mężczyzny. Typów jeszcze nie stworzono pewnie dlatego, że temat rzekomo facetów tak mocno nie dotyczy, nie odczuwają tak mocno. Ja traktuję Raczyńskiego jako bohatera, który prezentuje jedynie potencjalne możliwości przeżywania tego. Bardziej służy uwrażliwieniu, nie przedstawia modelowego portretu. Opinii mężczyzn zasięgałam wyłącznie w kwestiach relacji w związku, podejścia do ojcostwa, do żony jako matki, siebie jako ojca, ale także w kwestii zbliżeń, cielesności, podejścia do swojego ciała i nietykalności osobistej, oczekiwań wobec żony, rodziny, odpowiedzialności w związku. Także rozmów było dużo, ale nie dotyczyły stricte niepłodności. Częściej jednostki w systemie naczyń połączonych czyli rodzinie. Możliwości, granic indywidualizmu, odpowiedzialności zbiorowej, partnerstwa. Na temat pewnych tendencji u kobiet i mężczyzn w obliczu problemu sporo wiedzy zgromadziłam od lekarza. Czy było trudno pisać? Bardzo. Długo pisałam tę książkę, długo ją poprawiałam, redagowałam. Bardzo mocno się przy tym kontrolowałam. Wyznaczałam sobie granice i cały czas trzymałam rękę na pulsie, by nie dopuścić siebie do Wojtka, żeby przypadkiem nie stał się filtrem, sitkiem moich zapatrywań. Bardzo dużo materiału skasowałam, przerobiłam. Nie siadałam do pisania w bluzce i spódnicy, tylko jeansach i luźnym podkoszulku. Wszystko, co robiłam, mówiłam, wszystko, co mnie spotykało…  rozmyślałam, jak na to zareagowałby Wojtek. Przestawiłam rejestry świadomości. Obserwowałam mowę mężczyzn, także mowę ciała. Zobowiązywała męska narracja, wąska przestrzeń, ograniczona ilość wątków, postaci. Pewna hermetyczność, klaustrofobiczność odbierała tu swobodę i trzeba było być bardzo spójnym przy budowaniu tej postaci. Postaci, która jest konsekwentna w swoich sprzecznościach – kolejna trudność. Nowoczesny facet, o lewicowych poglądach, ateista, jednak taki, który dałby innym prawo do In vitro, ale sam z niego nie skorzystał. Długo rozmyślałam nad wiarygodnością takiego bohatera.  Jego składnia, język, zasób słów, emocjonalna dykcja, ale też percepcja zmysłowa, sposób relacjonowania czy prowadzenia dialogu… to były miesiące ogromnego wysiłku intelektualnego i emocjonalnego.


Szczęśliwa Mama
„A może chodzi o samą naturę przyjaźni i intymnego związku. Tworząc z kimś związek, masz świadomość, że to może się skończyć. Możecie się od siebie oddalić, spotkać kogoś innego albo po prostu się odkochać Jednak przyjaźń nie jest grą o wszystko albo nic i dlatego zakładasz, że będzie trwała wiecznie, zwłaszcza jeśli to stara przyjaźń. Traktujesz jej trwałość jako coś oczywistego i może właśnie to stanowi o jej wartości.” (Emily Giffin, „Coś pożyczonego”). Jaka i gdzie jest według Pani granica między przyjaźnią a miłością? Czy możliwa jest przyjaźń między kobietą a mężczyzną?

Ciekawy cytat: tworząc z kimś związek nie tworzysz związku czyli czegoś, co trudne albo wręcz niemożliwe do rozwiązania. Po prostu się odkochać. Tak, Emily Giffin. Myślę, że jest dokładnie odwrotnie. Fakt, związek to gra o wszystko i o nic, system zero-jedynkowy, wygrana lub przegrana, ale… gdyby ludzie zakładali, że będzie to tak ryzykowne, gdyby zakładali, że to się może skończyć, nie kopaliby się w taki ogrom zależności. Łatwiej odstąpić od przyjaźni niż od związku, bo przyjaźń nie jest tak zobowiązująca. I tu jest ta granica: w zobowiązaniach, w pewnej deklaracji, jaką się składa. Chyba na własne potrzeby gloryfikujemy przyjaźń jako alternatywę dla znacznie trudniejszego wyzwania, jakim jest miłość. A każda kobieta w sytuacji, gdyby jej rodzina i przyjaciółka mieli wypadek samochodowy pomknęłaby do… no właśnie, najbliższych. Mężczyzna zrobiłby to samo, prawdopodobnie nawet, gdyby miał romans z przyjaciółką żony. J Przyjaźń nie wymaga podejmowania wspólnych, kompromisowych decyzji w kluczowych sprawach i to na każdym kroku. Nie wymaga tak częstego i intensywnego obcowania z drugim człowiekiem. Nie trzeba non stop akceptować wad przyjaciela, tylko przy okazji spotkań. Nie trzeba wypracowywać z nim wspólnego trybu życia. Gdy tylko przyjaciel nie jest w potrzebie, można powiedzieć: „muszę już iść” albo „dzisiaj nie mogę”. Mężczyźnie, z którym wchodzę w związek, deklaruję, że będę partnerką, dostosuję się, pójdę na ustępstwa, jeśli on to zrobi i nie wyjdę z domu, kiedy będę mieć dosyć, nie wyjdę tak jak wyszłabym z knajpki przy rozmowie z przyjaciółkami, gdy będę zmęczona. Mężczyzna, z którym się przyjaźnię, to mężczyzna, u którego nie zniosłabym na co dzień, dwadzieścia cztery godzinę na dobę jego przyzwyczajeń, humorków i życia, gdy stałby się rośliną, a ja musiałabym mu zmieniać pieluchy i siedzieć przy nim dzień w dzień cały czas, a nie sporadycznie. Przyjaciel to też mężczyzna, który nie wzbudza we mnie namiętności. Ja zawsze otaczałam się mężczyznami, dużo z nimi pracowałam. Mam wielu przyjaciół wśród płci brzydkiej.  Uważam, że znacznie trudniejsza jest przyjaźń z kobietą,  bo jest w nią wliczona rywalizacja. I to instynktowna. A przyjaźń z mężczyzną, o ile nie ma w niej namiętności (co wykluczałoby przyjaźń)  jest czysta. Wystarczy przez moment pomyśleć,  na jaką okazję prędzej zrobimy makijaż: idąc na ognisko z kiełbasą i piwem z kolegami, czy koleżankami.  Jestem pewna, że mężczyźni, którzy nie spoglądają fizycznie na kobietę, zachwycę się swobodą, naturalnością, a wiele przyjaciółek krzywo popatrzy i nawet pod pretekstem troski o koleżankę zacznie się zastanawiać czemu makijażu nie było, nie pomyślą o tym w kategorii zaufania na zasadzie: pokaże nam się nawet w najgorszym wydaniu, to cenne.


Z uwagi na dosyć długi okres oczekiwania autorka postanowiła nagrodzić dwie osoby. Jeden egzemplarz trafi do Danuty Kisiel, a drugi do Iwony. Gratuluję i zapraszam do zadawania pytań kolejnej pisarce. 

8 komentarzy:

  1. Ciekawe pytania oraz odpowiedzi, które przede wszystkim są dość wyczerpujące. To mi się podoba, bo widać, że autorka przemyślała swoje odpowiedzi, a nie odpowiedziała na odczepnego. Mam podobne odczucia jeśli chodzi o literaturę. Nic nie jest w stanie jej wyprzeć, po prostu odbiorcy się zmieniają.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję dziękuję dziękuję:) I gratuluję p. Danucie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. A za wnikliwą i bardzo ciekawą odpowiedź na pytanie - dziękuję po stokroć:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za niespodziankę :)
    Bardzo ciekawe i wyczerpujące odpowiedzi.

    OdpowiedzUsuń